Widok na zimowy Wawel.

Ballada o pewnym złodzieju

Ballada  o pewnym złodzieju
to jest żywot y śmierć Bartosza z Lusiny
przez Ciekawych Krakowa
dla wiadomości pospolitey
podane
mądrym dla memoryału
idiotom dla nauki
rzezimieszkom dla przestrogi
melancholikom dla rozrywki
W Mieście Królewskim Krakowie
Roku Pańskiego MMXX

Rzecz cała miała miejsce w roku 1559. Oto w pewien mroźny, lutowy dzień na Rynku krakowskim zebrały się nieprzebrane tłumy gapiów. Powodem zbiegowiska bynajmniej nie była promocja na targu węglowym, ani nawet obniżka cen w kramach rybnych. Tyle gawiedzi bowiem mogło ściągnąć z całego miasta (i przedmieść) jedynie coś naprawdę wyjątkowego. Na wylocie ulic św. Anny i Wiślnej stał wóz, a na wozie – mimo tłumów – dał się dostrzec jakiś częściowo roznegliżowany osobnik. Wyglądał na zmęczonego i przestraszonego. Otoczony był przez kilku innych osobników, wyglądających równie interesująco, może wręcz malowniczo, choć w ciemnym zaułku wolelibyśmy tych dżentelmenów nie spotkać… To ceklarze. Pomocnicy kata. Tuż obok wspomnianego wozu pyrkał rozgrzany kociołek. Nie był to jednak stragan ulicznej „faryniarki”, która gotowała zupę. W kociołku prażyły się bowiem węgle. Jeden z ceklarzy wyciągnął z kotła długi metalowy przyrząd, zwany w jego branży „cechą”. Podniósł rozżarzony do czerwoności przedmiot i najspokojniej w świecie przyłożył go do czoła usadowionemu na wozie nieszczęśnikowi. Opisy krzyków skazańca, komentarzy rozentuzjazmowanych gapiów, oraz… swądu spalenizny może sobie podarujemy. „Pieczętowanie” czyli wypalenie znamienia na czole było dopiero początkiem kaźni owego mężczyzny. Zanim wraz z tłumem wybierzemy się dalej za wozem, by towarzyszyć skazańcowi w ostatnich chwilach jego życia, cofnijmy się jednak nieco w czasie. Kim był ów człowiek? I przede wszystkim czym zasłużył sobie na taki los?

Rodowód rzecz ważna

O „mil parę” od Krakowa znajduje się wieś Lusina. Dziś właściwie są to przedmieścia podwawelskiego grodu, a niewielki fragment tej miejscowości nawet przynależy już administracyjnie do naszego miasta. Nasz bohater pochodził właśnie z tej wioski, a na imię było mu Bartosz. Zupełnie logicznym więc było nazywanie go w dokumentach po prostu Bartoszem z Lusiny. Był chłopem z pochodzenia, do rolnictwa jednak ewidentnie go nie ciągnęło. Do nauki też zresztą nie. Do zarabiania na życie wybrał sobie bowiem Bartosz fach… złodziejski. Nie był bynajmniej jakimś wielkim przestępcą, nic z tych rzeczy. Powiedzielibyśmy raczej o nim drobny złodziejaszek. Tu zawinie komuś mieszek czy sakiewkę, tam się coś do rączki przyklei… Często nie wiedział nawet co kradnie, dopiero po „akcji” spokojnie analizował zdobyty łup. W tym celu udawał się do jakiegoś ustronnego miejsca, jak na przykład… na cmentarz, gdzie mógł sobie po cichu siedzieć przez nikogo nie niepokojony. Gdy już wiedział co ma i ile to może być warte, zgodnie z utartym od lat schematem udawał się do pasera. I potem znów w miasto – żyć trzeba, a czasy (jak zawsze) ciężkie. A przecież okazji do zarobku w pełnym tłumów mieście nigdy nie brakowało.

„Taka robota, panie!”

No cóż, nie zawsze się naszemu Bartoszowi z Lusiny udawało. Znał smak więziennego chleba i wilgoć murów w lochach pod ratuszem. Był recydywistą. Ale co zrobić, „taka robota, panie”. Ba, z czasem wyspecjalizował się nawet w swym zawodzie – okradał ludzi w miarę bogatych, ale z przedmiotów o stosunkowo niewielkiej wartości. W tym celu wziął sobie na celownik ni mniej ni więcej, tylko sam dwór królewski! Krzątał się po prostu po Wawelu i przyległościach, zakradał się do pomieszczeń różnych dostojników i „zwijał im” jakiś przedmiot. Proste? Bardziej niż się może wydawać, skoro z tego procederu właśnie żył. Nasz bohater zdołał np. ukraść złotą łyżkę samemu podskarbiemu koronnemu Lubomirskiemu. Innym razem wojewodzie Tęczyńskiemu „zwędził” jakiś drogocenny kubek. Zachęcony takimi sukcesami (mimo odsiadki) polował dalej. Pewnego dnia Bartosz kręcił się w okolicach Wawelu. Jego uwagę zwrócił pewien dostojnik. Był nim biskup Filip Padniewski, świeżo mianowany podkanclerz, co czyniło go jedną z najważniejszych osób w państwie. Oczywiście Bartosz tego nie wiedział, zresztą i tak nic go to pewnie nie obchodziło. Postanowił po prostu działać. Wmieszał się w tłum kręcących się wokół Padniewskiego ludzi, co najwyraźniej nie zwróciło niczyjej uwagi. Gdy nieco później Padniewski schodził z Wawelu również towarzyszyła mu cała świta różnych ludzi, jak choćby masa służby, którzy odprowadzali dygnitarza do jego domu przy ulicy Kanoniczej. Gdy biskup udał się do swego pokoju, jego ludzie jak zawsze opuścili rezydencję. Nie opuścił jej jednak – jak nietrudno się domyślić – Bartosz z Lusiny, który zdołał schować się za piecem. Gdy zrobiło się cicho, Bartosz wyszedł z ukrycia, chwycił dwie leżące na stole aksamitne sakiewki i przez nikogo niezauważony, najspokojniej w świecie wyszedł z domu biskupa. Z łupem pod pachą udał się na cmentarz św. Trójcy, by przyglądnąć się zdobyczy. W jednej sakiewce nie było niczego ciekawego, więc się jej pozbył. A w drugiej? Znajdowała się tam drogocenne pudełeczko, w nim jakaś pieczęć, a do tego wszystkiego dołączony był szczerozłoty łańcuch. No – pomyślał zapewne Bartosz – to jest coś!

Wawel

Pieczęć o niemały znaczeniu

W tym samym czasie w swej rezydencji przy ul. Kanoniczej, biskup Padniewski postanowił opieczętować jakiś państwowy dokument. Funkcja podkanclerzego, którą – przypominamy – niedawno otrzymał, czyniła go ważnym urzędnikiem. Przez jego ręce przechodziły sprawy najwyższej wagi. Wiele najistotniejszych dokumentów – by zostały zatwierdzone – wymagało kontrasygnaty i pieczęci Padniewskiego. Tylko zaraz…. właśnie gdzie jest pieczęć? Alarm! Zaginęła królewska pieczęć służąca do zatwierdzania najważniejszych dokumentów! Skandal wisiał w powietrzu. Przecież podkanclerzy ma za zadanie pilnować spraw państwa, w tym tych najdelikatniejszych i najtajniejszych, również związanych z polityka zagraniczną. A tymczasem dał się okraść jak dziecko! Może to działania obcego wywiadu? Król Zygmunt August nie mógł być pocieszony. Taka pieczęć w ręku nieodpowiednich ludzi… strach pomyśleć. Bez chwili zwłoki monarcha unieważnił skradzioną pieczęć i polecił wykonanie nowej, o nieco innych rozmiarach. Rozpoczęto gorączkowe poszukiwania. Przetrząsano kwatery znanych służbom porządkowym paserów, rozpuszczono wieści wśród wszystkich złotników oraz handlujących przedmiotami niewiadomego pochodzenia Żydów. Bartosz z Lusiny jednak o tym nie wiedział. Opuścił Kraków (co ciekawe, nie przez jedną z bram miejskich, a przez… Wawel) i spędził noc gdzieś na Kazimierzu, by następnego dnia wrócić do Lusiny. Zamiast odczekać, aż sprawa trochę przycichnie, postanowił jak najszybciej spieniężyć trefny towar. I to właśnie go zgubiło zgubiło.

Była zbrodnia, musi być i kara

Bartosz nie wiedział zapewne co trafiło w jego ręce. Był jednak na tyle ostrożny, by upłynnić trofeum w miarę daleko od Krakowa. W tym celu udał się aż do Bochni. Zniszczył wcześniej pieczęć, która nie stanowiła dla niego wartości i postanowił sprzedać sam złoty łańcuch. Sprawa kradzieży była już jednak zbyt głośna i to nie tylko w Krakowie. Gdy paser w Bochni zorientował się z czym ma do czynienia, natychmiast zawiadomił strażników, a Bartosz został aresztowany. Wkrótce przewieziono go do Krakowa i wtrącono do jednego z zamkowych lochów. Najpierw chciano się bowiem dowiedzieć z kim ma się do czynienia. Czy to jakiś szpieg, obcy agent? Do czego mu była potrzebna pieczęć? Szybko się rozeznano, iż to zwykły drobny złodziejaszek, dobrze znany ówczesnym „organom ścigania”. Wkrótce więc odesłano go z Wawelu do celi pod ratuszem. W toku śledztwa Bartosz sam przyznał się do wszystkiego, nie trzeba było stosować wobec niego tortur. Co innego jednak śledztwo, a co innego wymierzenie stosownej kary. Oczywiście Bartosza czekała śmierć. Nie za kradzież kosztownego świecidełka, ale za czyn, który mógłby być nazwany jako „antypaństwowy”, niemal zbrodnia stanu. Dlatego zanim trafił na szubienicę, miał zostać napiętnowany poprzez wypalenie gorącym żelazem znamion na jego ciele. Ku przestrodze i odstraszeniu potencjalnych naśladowców.

Wejście do lochów pod Ratuszem

Koniec godny złodziejaszka

I tak wracamy do początku opowieści- na krakowski Rynek, 27 lutego 1559 roku. Na rogu Rynku z ulicami Wiślną i św. Anny został Bartosz napiętnowany na czole, przy wylocie ul. Grodzkiej wypalono mu znamię na prawej piersi, przy ul. Floriańskiej, przed kościołem Mariackim (w którym – w kaplicy Złoczyńców vel Skazańców – spędził ostatnią noc swego życia) na piersi lewej, a przy ulicy Sławkowskiej dodatkowo na plecach. Ze Sławkowskiej droga już prosta – „przez Długą ulicę wprost na szubienicę”, jak mawiało stare krakowskie porzekadło. Tam bowiem, na końcu ul. Długiej, w rejonie obecnego Nowego Kleparza, znajdowały się miejskie szubienice właśnie, a na jednej z nich Bartosz z Lusiny zakończył swój złodziejski żywot. Gdzie go pochowano? Nie wiadomo, ale prawie na pewno na cmentarzu skazańców przy kościółku św. Gertrudy, w rejonie dzisiejszego skrzyżowania pod Pocztą Główną.

Kaplica Złoczyńców


Cała ta historia dobiegła końca i w zasadzie można by o niej zapomnieć. Nas niepokoi jednak coś innego. Jak to możliwe, że w czasach zygmuntowskich, jagiellońskich, „złotym wieku”, w okresie szczytowej potęgi naszego państwa, pewien zwykły chłop, bez żadnych przeszkód ot tak kręci się po Wawelu i to niejednokrotnie? Jak to się stało, że jest w stanie wejść do domu różnych wysokich urzędników państwowych i żyć sobie z wykradania im różnych przedmiotów? Że skradł cenną urzędową pieczęć tuż pod nosem króla? Bartosz nie był żadnym przebierańcem, nie udawał nikogo kim nie był, nie dostawał się tam ukryty w jakimś wozie z sianem. Okazuje się, że w trakcie śledztwa nasz bohater przyznał, że nieprzypadkowo jako miejsce pracy wybrał sobie dwór królewski właśnie. Po prostu panował tam tak nieopisany… bałagan, iż grzechem było nie korzystać z okazji. Ciężko nam to sobie dziś wyobrazić, czasy Odrodzenia kojarzą nam się z naszymi dostojnymi monarchami, z Rejem, Kochanowskim, kaplicą Zygmuntowską itp. Tymczasem sam Wawel pełen był chaosu, tłoku, bałaganu, codziennie przewalały się przez wzgórze setki – nieraz przypadkowych – osób. Część przebywała tam na co dzień (jak np. członkowie przybocznej gwardii królewskiej), inni pojawiali się na wzgórzu w miarę potrzeb – swoich, bądź czyichś. Kręcili się tam więc murarze i rozmaici rzemieślnicy, ogrodnicy, służba, handlarze, kucharze, przybysze z zagranicy, opiekunowie monarszej „menażerii”, wszelkiej maści urzędnicy, kler… A już szczególnie w czasach Zygmunta Augusta na Wawelu nie brakowało rozmaitych pijanic, hulaków, bawidamków, muzykantów, różnego rodzaju wróżbitów i szarlatanów oraz całych zastępów ladacznic, które praktycznie rezydowały u boku króla i jego dworu na stałe. Podobno brud, ścisk i hałas były codziennym utrapieniem dla spokojniejszej części mieszkańców Wzgórza. Widok zwykłego chłopa tuż obok monarszych komnat i renesansowych krużganków nikogo po prostu w takiej sytuacji nie dziwił! A że Bartosz pojawiał się na Wawelu niejednokrotnie… to przecież swój chłop!
Aż ciśnie się pytanie – i jak ta nieszczęsna Rzeczpospolita miała w całym tym bałaganie nie upaść? Z drugiej strony, to już może taka nasza tradycja? Jak spojrzymy na dzieje naszego państwa kompleksowo, to właściwie i później, i współcześnie aż tak wiele się chyba nie zmieniło?…

P.S. Powyższy tekst, a szczególnie ostatni akapit ma charakter całkowicie apolityczny 😉

WSZYSTKIE WPISY WG. KATEGORII

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *